Pole nade mną

Pole nade mną

pierwsze wejście

To jak wejść między dwie potężne fale. Wzdyma się to z lewej i z prawej strony. Stoisz tu na dole zupełnie bez ruchu i powoli dociera do ciebie, jak się to niewzruszenie wali, powoli, ale niepowstrzymanie stacza i wznosi, stok i wzgórze, a jednak jakaś siła powstrzymała ten nawał. Ziemia, na której stoisz, jakby zastygła w połowie ruchu, tak abyś przez stopy mógł włączyć się w jej zatrzymany pęd. Lecz ty się obejrzałeś. Z prawej strony poczułeś czyjeś spojrzenie.

Na samej górze, gdzie fala gliny wspięła się aż po horyzont, naprawdę znajdujesz ciemną, patrzącą się postać. Prędko oczyma wrócisz znów przed siebie, tylko że nie da ci to spokoju i znowu się obejrzysz.

Chcesz się przekonać, że to naprawdę nie była jedna postać, ale dwie, albo raczej jedna dwójpostać. Tak ci się wydawało. Być może to kobieta, która sobie na ramionach posadziła dziecko i doszła z nim aż na skraj, aby razem popatrzyli w dół. Ale teraz już nikogo nie widzisz. Zniknęli, a to tylko sekunda.

Popatrzyli na dół i zobaczyli cię, ty obejrzałeś się za nimi, nie chcieli przeszkadzać. Odeszli gdzie indziej. Tak jakoś sobie nagle zniknęli.

Albo naprawdę zniknęli.

Gdybym nie wiedział, co czasem dzieje się tutaj, na polu. Zniknęli, jakby nie byli. Albo naprawdę nie byli. A teraz na tym polu znajdź mnie. Przeleć oczyma dwa przeciwległe zbocza i jarem między nimi zjedź aż do ściany browaru, w takiej otwartej przestrzeni nie powinienem ci przecież uciec, jeśli tutaj gdzieś jestem. A tego sam nie wiem. Pewnego popołudnia przybiegł tutaj czyjś chłopak i stanął wprost naprzeciw mnie, twarzą w twarz, i choć ze swych twarzy wiele nie wyczytaliśmy, staliśmy każdy po innej stronie, a między nami była cała szerokość i głębokość tych stoków. Kamieniem by już nie dorzucił. To chłopaka napełniło odwagą, niespodziewanie dostał się z pola na pole walki, zaczął groźnie pokrzykiwać i kląć, wyzywał mnie na pojedynek. Może nawet nie wierzył, że jestem z mięsa i kości. Byłem przecież o tyle większy, starszy, że o rzeczywistej walce ze mną nie mógł poważnie myśleć. Ale krzyczał tak nieustraszenie, że bym był może i zaczął wątpić, czy naprawdę nie jestem tylko złudzeniem, cóż ja wiem, gdybym sobie tego nagle nie przypomniał. Jak ja sam kiedyś właśnie tutaj i właśnie tak. Tych wojen ogłaszanych tylko dla przyjemności krzyczenia na drugą stronę, to pole jest przecież jakby do tego stworzone, pokrzykiwać, podskakiwać i prowokować do ataku bez względu na to, że natychmiast dam nura w krzaki! Ile to już lat. Ile lat przed tym tutaj… Złudzeniem, nie dało się inaczej, musiałem wyjść mu naprzeciw, z zaskoczenia najpierw usiadł na ziemi i nie dowierzając spozierał, jak się zbliżam, byłem sobie pośmiewiskiem, ale musiałem, a kiedy chłopak wreszcie zerwał się do ucieczki, musiałem za nim podążać i śledzić go niemal do jego domu, abym się na własne oczy przekonał, czy naprawdę znika w drzwiach.

Nie gdzie indziej.

Ale co to była za pewność, o czym się właściwie przekonałem? Jakbym tyle razy nie doświadczył, że na tym polu to, co najbardziej złudne, czemu się najbardziej nie chce wierzyć, nijak nie stara się zniknąć, spokojnie sobie to obejdź, dotknij, żebyś się przekonał, jeśli cię tak ciągnie do przekonania się! Przekonasz się. Najgorsze jest to, że naprawdę przekonasz.

Chłopak dotarł do Habešu[1], od dawien dawna występowaliśmy przeciwko nim. Przecież to była druga strona. Ci naprzeciw. W ostatnią noc kwietnia, podczas Čarodějnic[2], zawsze po obu stronach pola buchał ogień, a w świetle jego płomieni nagle nie było wątpliwości, że tu się walczy. Przez ciemność paliliśmy je do siebie, my z Velvety i tamci z Habešu, a pole, to wspaniałe falowanie, które nas postawiło przeciwko sobie, syciło się napięciem.

Najprawdopodobniej musiałem zapomnieć, jaką ma moc.

Tak długo zupełnie nic tu nie przeżywałem, nie widziałem. Dziesięć lat, albo i więcej. I w ogóle o tym nie myślałem. Ognisko po naszych Čarodějnicach zniknęło pod brzózkami powoli przerastającymi wysokość, do której sięgały płomienie. I pole jakby zniknęło, szczelnie przykryte zupełnie pustym, nic nie mówiącym browarnianym polem, gdzie nie ma po co chodzić. Było zbyt blisko.

Dopóki nie poczułem tych grud i wybojów pod nogami we śnie.

 

Pozór bowiem nie kłamie.

Pozór tylko słabnie lub nabiera sił.

 

Trzecie wejście

Nigdy nie widziano ich po raz pierwszy

i nigdy nie słyszano po raz ostatni.

Świdruje mi to w uszach, ten coraz bardziej pusty pogłos, że już znowu ich nie ma. Tego się nie zmyje ciszą, będzie to tylko coraz głębiej zadeptane, zagłuszone, zaryte, zacięte. Ale zostanie tutaj. Wielogłowe wyludnienie, które się niepostrzeżenie przesuwa i rozstępuje i obchodzi ze wszech stron. Gdy to już będzie nie do zniesienia, znowu tu wpadną.

 

Ziemia, która się wezdmie.

Tupot. Korzenie. Wyszczerzone zęby. Przewrócony wóz. Uciekaj! Strzępy szmat. Ognie. Wojenny szyk. Zmykaj, zniknij, nie oglądaj się!

 

Są na polu.

Są na tyłach.

Zdrada? Wpadają tak nagle, że inaczej się tego nie da wyjaśnić. Nie mogli ot tak zdążyć, pewnie już tu byli, gdzieś czekali w pełnym rynsztunku, tylko ich nie było widać, przygotowani na swoją chwilę, ktoś musiał ich kryć, nawet mi nie mówcie…

Wzrok wbity w ziemię.

Czy ja ich kryłem, gdy z milczeniem znosiłem ten napór, kiedy wszystko wydawało się być ustabilizowane i nienaruszalne, i trwało tak tydzień za tygodniem?

Nie, mówię już z wyprzedzeniem, że tego na siebie nie wezmę. Dlaczego miałbym być bardziej podejrzany niż ktokolwiek, kto tu wieczorem wyprowadza psa, kto tu przy obiedzie spogląda przez firankę i myśli o tym, że napije się jeszcze kawy i otworzy gazetę, albo, abym nie skupiał się tylko na habešskiej stronie, zwróconej do pola oknami i ogródkami, ktoś, kto zawsze czeka na śnieg, a potem jeździ tutaj na nartach? Czy tylko dlatego, że mnie tu zatrzymuje zimny dzień, gdy powiewa wiatr i niebo jest nisko, przeciążone ciemnoniebieskimi chmurami, chłód pod skórą radzi nie stać tu już, iść, wrócić, schronić się w cieple, zanim to się naprawdę rozpęta i będzie po bezpiecznej erze, zapanują inne czasy i nie znajdzie się już żadne od wiatru osłonięte miejsce, w którym byś przycupnął i chuchał na dłonie? To ze mnie jeszcze nie czyni jedynego świadka! Ktoś musi potwierdzić, że tak samo jak ja słyszy odjeżdżający traktor.

Tak jest, odjeżdża traktor.

Turkocze w dal, znika z oczu i łoskot jego silnika im dalej, tym z mniejszą emfazą powtarza coś jakby

od spodu

od spodu

a jeszcze i w pogłosie dociera tu z oddali. Dociera, grzęźnie, i dokładnie tutaj, kiedy już słabnie, idealnie wpasowuje się w te czasy, po których rzekomo zapadła się ziemia. Ale dokładnie tutaj każdy by przyznał, że to nie tak. Kogo by to nie przekonało? Zwłaszcza gdy się podejdzie bliżej. I choć traktor tu tylko zawrócił, z głębokiego, bruzdowatego śladu jego kół wydobywa się na zewnątrz coś, co jest niemal oddechem, zatrzymanym oddechem, który się zrodził ze słotnego powietrza innych czasów, a oddychać nim z bliska znaczy natychmiast ulec, dać się dokądś zanieść,

lecz już z przewróceniem do góry nogami,

musieć przylgnąć i odpaść, musieć się odkryć, musieć szarzeć, musieć spod poprzerywanej warstwy źdźbeł i korzonków przeświecać jak glina, która wkrótce zacznie wysychać.

 

Tylko o tym nie wolno pisać w łacińskich kronikach.

Ani słowa.

Odstępów w nich nie wolno zmniejszać.

Byłby to falsyfikat.

 

„Połamcie mu kości!”… To wrzeszczałem naprawdę ja. Był to przejaw bezkompromisowości i samowoli. Musiałem sprawdzić się w roli przywódcy, a to zadziałało. Rzucili się na tego nieszczęśnika i wypełnili rozkaz.

Bez wcześniejszego ostrzeżenia znów przeskoczyłem do snu, no bo jak inaczej wyobrazić to sobie, ten natłok innego czasu, napór najeźdźców, tę zapaść do epoki, której się naprawdę nie da datować niczym innym niż słowem „wkurwiać”, czy jak mówią Czesi „srać”?

Wtedy jeszcze miało dźwięk.

Surowa dawna epoka. Stworzę słotę, aby biało wytrącała się para ich oddechów.

Ten człowiek mnie wkurwiał, więc nie zwlekałem ani chwili, przecież ze mną to nie musiało skończyć się lepiej, ich ogrom stał przeciwko mnie, czego więc brakowało, żeby stracili chęć słuchania mnie dalej? Miałem pietra. Nie przypominam sobie dokładnie, ale najprawdopodobniej byli zarośnięci, zachmurzeni, popędliwi. Wszystko we mnie ścierpło, gdy z lewej strony podniósł się ten człowiek i zaczął stawiać zarzuty temu, o czym starałem się ich przekonać. Właściwie nie została mi żadna inna możliwość, niż wybuchnąć i zmieść go. Niż pokazać, kim jestem.

To właśnie się odegrało na polu, choć wewnątrz, jakby w jakiejś stodole.

11 kwietnia 1996, a z momentu przebudzenia pamiętam, jak wlokę się z lodówką na plecach wzdłuż tylnej ściany browaru w strefie bardzo silnej radiacji.

Nie, nie chcę odbiegać od tematu. Pękanie kości to trudny do zapomnienia dźwięk, lecz jeszcze trudniej zapomina się szczeknięcie, które rozkazało te kości złamać.

A co gdybym się z tą lodówką znowu był zapadł, tak jak na początku zapadłem się ze wszystkimi swoimi bagażami w ową przepaść? Mieli by mnie w garści i nie pytaliby o nic. A jak się czułem, kiedy niespodziewanie zostałem wydany na pastwę uzbrojonej straży, która tak szybko uzgodniła co dalej? „Nihilować” na miejscu. I choć nie doszło do tego, i choć dzięki niespodziewanemu wstawiennictwu oszczędzili mnie w ostatniej chwili, czy oznaczało to dla mnie wolność? Nie. Kto wie, czy już nie na wieki. Strach i tylko strach.

Zżyć się z tym, że ktokolwiek może wstać i przyjść mnie zabić.

Że którykolwiek naród może powstać i wepchnąć się tu, wszystko wywrócić do góry nogami i złożyć w ofierze swym bogom. Nigdzie nic nie jest zapisane. Współcześni kronikarze nie znają tego skrawka ziemi nawet ze słyszenia.

 

Przetłumaczone przez Karolinu Pospiszil o pomoc Anna Smolka, 2009

 


 

[1] Dawna nazwa części Pragi. Do dziś istnieje tam knajpka „Na Habeši". Przyp. tłum.

[2] Čarodějnice (czarodziejki, czarownice) to czeskie święto podobne do naszego topienia Marzanny. Ostatniego kwietnia, kiedy to zima ostatecznie odchodzi, Czesi palą kukły (zrobione z gałganów i szmat) przedstawiające czarownice. Przyp. tłum.